Rozdział 62
Posłaniec
Coś było nie tak. Nie wiedział
skąd ta pewność, lecz był stuprocentowo przekonany. Czuł to. Po prostu to czuł.
Z każdą chwilą upewniał się coraz bardziej w przekonaniu o słuszności swojego
postępowania. Bason także to czuł.
- Mistrzu, spodziewasz się… - zaczął ostrożnie
duch.
- … nie wiem – uciął cierpko Len.
Lecieli
dalej. Fiasko rokowań z Ligą ostudziło ich zapał, który utrzymywał się na
odpowiednim do walki poziomie z powodu kolejnych wygranych jakie odnosili do tej
pory. Jeżeli innym grupom nie szło równie dobrze to i tak ubili już 15 demonów.
Pozostawało dwa razy tyle. Doliczyć należy do tego inne, niższe istoty
piekielne. Nie podlegało pod żadne dyskusje iż obecnie to oni wygrywają.
Niebawem dołączy do nich nowy król szamanów, a wraz z nim cała potęga Króla
Duchów. Byli skazani na sukces, a jednak coś martwiło go znacznie bardziej niż
powinno.
- Tao! – głos jednego z ex- mięśniaków Hao
sprowadził go do rzeczywistości.
- Czego?
- Ile jeszcze?
- Już wkrótce – odparł wracając do rozmyślań.
Nie
był w rodowej twierdzy od dawna. Nigdy szczególnie jej nie lubił. Przynajmniej
od czasu, gdy wuj zabrał go do głębokich podziemi po raz pierwszy.
- Nie lubisz tego miejsca, prawda? – krzyknął
pojawiający się nagle koło niego Horo.
Nie
zaszczycił tego odpowiedzią. Na linii widnokręgu powinien za moment pojawić się
charakterystyczny widok. Nic takiego się nie stało.
- Coś jest nie tak – szepnął sam do siebie.
Zmierzch
nie pomagał mu oszacować co się stało. Wysłał Basona z misją rozpoznawczą.
Leciał na Duchu Pioruna, więc jego stary stróż i tak nie miał za wiele do
roboty.
- Dobry pomysł z tym zwiadem – pochwaliła go
Elly.
Jej
także nie odpowiedział. Pomimo tego blondynka pozostawała niezrażona. Stała
twardo koło niego w towarzystwie Horo. Jej uczucia wobec niego eksplodowały
wraz z momentem ocalenie jej życia.
- Szlak! – wypalił nagle Tao.
- Co jest, stary? – zagaił Horokeu.
W
odpowiedzi Len wskazał głową na horyzont. Nic nie dostrzegli. Szaman z północy nie
połapał się jeszcze w czym tkwi problem, lecz docierało to powoli do
pozostałych. Było to tym bardziej dziwne, ponieważ żadne z nich nie było tu
wcześniej.
- Tu powinien być zamek? – spytała Elly.
- Daj nam błyskawicę – polecił swojemu
stróżowi.
Równocześnie
rozległ się grzmot i zostali oślepieni przez piekielnie jasne światło. Na
wzgórzu, na którym powinna stać rodowa forteca Tao znajdowały się jej zgliszcza
oraz głęboki lej w ziemi.
Stracił
kontrolę nad sobą. Wyskoczył w powietrze, by już po chwili gwałtownie spadać w
dół. Bason pojawił się natychmiast obok i sam wbił się do swojego medium. Len
ostatkiem zdrowego rozsądku zamortyzował upadek przy użyciu foryoku.
Będąc
już na ziemi ruszył sprintem przed siebie. Przekroczył ruiny bramy. W
zapadających ciemnościach nie dostrzegł żadnej żywej duszy. Martwej też. Nie
zatrzymał się przeskakując lej. Dobiegł do gruzowiska, bo tym obecnie był
budynek, w którym dawniej mieszkał. To nie były ruiny. Kamień leżał na
kamieniu, ale nie przypominało to żadnej konstrukcji. Gruzowisko było
odpowiednim terminem by nazwać ten krajobraz po bitwie.
- Mistrzu… - próbował przemówić Bason.
Szaman
go nie słuchał. Rzucił mieczem nie patrząc nawet gdzie. Porwał pozostałości
cegieł. Zaczął chaotycznie odgrzebywać pogorzelisko.
- Len…
Nie
słuchał. Był w amoku. Podnosił kolejne kawałki kamienia nie zważając na żadne
słowa jakie były do niego kierowane przez przyjaciół.
W
końcu czyjeś dłonie opadły na jego ramiona. Zbagatelizował to. Robił dalej
swoje. Poczuł jak palce ranią mu się na czymś twardym i szorstkim. Kolejne
słowa dobiegły do jego uszu, ale nie był w stanie określić ani co oznaczały ani
kto je do niego wypowiedział.
Kolejne
ręce złapały go za boki. Silne ramiona podniosły go. Zaczął się szarpać, lecz
nic to nie dało. Kopnął na oślep. Drugi, trzeci. Trafił w coś twardego, a może
kogoś? Nie wiedział. Nie interesowało go to. Pragnął tylko się uwolnić i wrócić
do usuwania gruzu.
Plask.
Ktoś uderzył go z otwartej dłoni w twarz. Po kilku sekundach dostał kolejny
cios. Tym razem w drugi policzek. Podziałało. Zdał sobie sprawę co robi i gdzie
jest.
- Len? – pytał nieśmiało Trey.
- Uderzyłeś mnie – odparł oskarżycielsko Len.
- Omal nie znokautowałeś Zanga i Marie… -
odparł Horo wskazując na rzeczone osoby.
Marie
trzymała się za ramię, a Zang za żebro. Kolejni ranni. Elly nie była jeszcze w
pełni formy po ostatniej potyczce z demonami, a tu on sam krzywdził kolejnych
członków drużyny.
- Co tu się stało? – rozległ się głos Billa za
jego uchem.
Gdyby
Amerykanin go nie trzymał z pewnością straciłby w tej chwili co najmniej zęby.
- Oddychaj – rzekła Sally.
Prychnął
ze złości, ale nic nie powiedział. Rozejrzał się po okolicy. Zaczął się
zastanawiać gdzie podziały się trupy, które musiały padać gęsto. Pytanie o to –
na głos – zadała Marie.
- Coś tu nie gra – zauważył Horo.
- Brawo, detektywie – zakpił Zang.
Słowa
Azjaty spowodowały, że poczuł się absurdalnie normalnie. Może nawet cała ta
masakra była mistyfikacją? Może to jego rodzina zrównała z ziemią swoją
posiadłość aby ukryć wszelkie ślady po sobie.
- Rozejść się – polecił stanowczo – musimy znaleźć
ślady!
Odpowiedzieli
mu zgodnym pomrukiem. Rozeszli się każdy w inną stronę. Lider zespołu zaczął
żałować, że nie mają ze sobą zdrajcy Layserga. Jego umiejętności mogłyby się
okazać przydatne.
Szukali
kilka godzin. Początkowo nic nie znajdowali, lecz po pewnym czasie postanowili
użyć duchów – jak na szamanów przystało. Przedarły się ona przez gruzowisko
wgłąb fortecy.
- Rodzeństwo Ginny, ale bez niej – raportował Bason
– En, kilku członków dalszej rodziny.
- Reszta? – spytał bezbarwnie Len.
- Ani śladu.
Trey
opadł na kolano pociągając nosem. Utracił już prawie całą rodzinę. Pozostała mu
wyłącznie siostra. Szlochał tej nocy długo.
- Rozłóżcie namioty – Len wydał polecenie
dawnym poplecznikom Hao.
Wykonali
jego rozkaz w ciszy. Sally i Elly rozglądały się w poszukiwaniu jakichkolwiek
śladów. Bez efektów.
- To twoja wina – wycedził przez zaciśnięte
zęby Horo, kiedy szedł do namiotu.
Len
spojrzał na niego zimno. Chłód był jednak żywiołem brata Piliki. Odpowiedział,
więc tym samym. Atmosfera stała się tak gęsta, że można by ją ciąć mieczem.
- To już drugi raz – kontynuował Horo – najpierw
byli X- Laws, a teraz to.
- Wtedy ją uratowałem.
- Zrobiliśmy to razem.
Len
chrząknął potakująco.
- Zrobimy to i tym razem – powiedział siląc się
na optymizm.
- Oby! Dla twojego dobra.
Rozstali
się bez pożegnania. Wszyscy pozamykali się w swoich namiotach, poza jedną
osobą. Dowódca, głowa rodu Tao. Głowa rodu, który przestaje być rodem.
Przestaje być rodziną. Niedługo będzie jednoosobowym… nie potrafił nawet nazwać
czym. Potem pewnie i on zginie i wraz z nim zniknie dziedzictwo starego,
zasłużonego, chińskiego rodu. Dobrym przywódcą się okazał. Nie ma co
dyskutować.
- Tao – głęboki ezoteryczny głos dobiegł zza
jego pleców.
- Kim jesteś? – spytał obracając się.
Stał
przed nim demon. Nieuzbrojony. Zaczęły targać nim obezwładniające emocje. Z
jednej strony pragnął zadawać ból, a z drugiej dowiedzieć się co właściwie
zaszło w fortecy.
- Jestem posłańcem – odparł demon – mam przekazać
wiadomość. Jeden facet i siedem bab. Jeśli chcesz je zobaczyć czy tam odzyskać
masz podpisać cyrograf.
- Cyrograf?
- Pakt z diabłem.
Słowa
demona sparaliżowały szamana. Jeżeli oddanie duszy było ceną za zdrowie i życie
jego bliskich to… musiał to podpisać.
- Masz czas do rana żeby to przemyśleć. Jutro
zjawi się tutaj ktoś żeby poznać twoją odpowiedź.
Posłaniec
odwrócił się, ale nie zdążył zrobić pierwszego kroku kiedy Tao przemówił:
- Duchu
Pioruna, Bason!
Obaj
jego stróże zjawili się po bokach demona. Chłopak nie musiał nawet mówić im co
mają zrobić. Duch żywiołu po prostu chwycił pod pachy piekielną istotę. Następnie
uniósł go w górę i ruszył przed siebie. Za nim szedł Len i frunący pod postacią
czerwonej kuleczki duch generała.
Zatrzymali
się kilka minut drogi od resztek posiadłości. Duch dalej trzymał demona, a
Bason uniósł się w górę by obserwować okolice. Szaman w tym czasie wyjął
nieużywane dawno guan- dao. Rozłożył je jednym ruchem i przyłożył ostrze do
krtani demona.
- Jestem… - chciał się tłumaczyć, lecz człowiek
mu przerwał.
- … mordercą. Mordercą niewinnych ludzi. Mordercą
mojej rodziny.
- Nie brałem w tym udziału!
- Łżesz.
Przejechał
ostrzem wzdłuż szyi potwora. Następnie wbił je nieco. Ludzką skórę rozciąłby
bez przeszkód. Skóra demona był twardsza. Wzmocnił, więc nacisk. Poskutkowało.
Przejechał ostrzem w dół.
- Jaką część ciała cenisz najbardziej? –
zapytał lodowatym tonem.
- Nie… nie rozumiem.
Pierwszy
raz w życiu miał przed sobą przerażonego mieszkańca piekła. Nie dbał o to.
Kontrolę nad nim przejął gniew. Nie odczuwał czegoś takiego od czasu pamiętnego
pojedynku z Yoh.
- Pytałem o coś! – warknął unosząc broń.
Nie
otrzymawszy odpowiedzi sam wybrał sobie cel. Ostrze guan- dao opadło ze
świstem. Rozległ się nie przyjemny dla uszu dźwięk i kiedy spojrzał w dół zdał
sobie sprawę, że odrąbał stopę demona.
- Wyglądasz strasznie niesymetrycznie –
powtórzył czynność.
Okaleczał
jeńca przez kilka dobrych godzin. Wreszcie tamten wyzionął ducha – jeśli można
tak powiedzieć o demonie. Poczuł się usatysfakcjonowany wykonaną robotą.
- Mistrzu, Len – odezwał się podlatujący go
niego Bason.
- Co?
- Świta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz