poniedziałek, 8 kwietnia 2019

62. Posłaniec

Rozdział 62
Posłaniec

Coś było nie tak. Nie wiedział skąd ta pewność, lecz był stuprocentowo przekonany. Czuł to. Po prostu to czuł. Z każdą chwilą upewniał się coraz bardziej w przekonaniu o słuszności swojego postępowania. Bason także to czuł.

- Mistrzu, spodziewasz się… - zaczął ostrożnie duch.
- … nie wiem – uciął cierpko Len.

          Lecieli dalej. Fiasko rokowań z Ligą ostudziło ich zapał, który utrzymywał się na odpowiednim do walki poziomie z powodu kolejnych wygranych jakie odnosili do tej pory. Jeżeli innym grupom nie szło równie dobrze to i tak ubili już 15 demonów. Pozostawało dwa razy tyle. Doliczyć należy do tego inne, niższe istoty piekielne. Nie podlegało pod żadne dyskusje iż obecnie to oni wygrywają. Niebawem dołączy do nich nowy król szamanów, a wraz z nim cała potęga Króla Duchów. Byli skazani na sukces, a jednak coś martwiło go znacznie bardziej niż powinno.

- Tao! – głos jednego z ex- mięśniaków Hao sprowadził go do rzeczywistości.
- Czego?
- Ile jeszcze?
- Już wkrótce – odparł wracając do rozmyślań.

          Nie był w rodowej twierdzy od dawna. Nigdy szczególnie jej nie lubił. Przynajmniej od czasu, gdy wuj zabrał go do głębokich podziemi po raz pierwszy. 

- Nie lubisz tego miejsca, prawda? – krzyknął pojawiający się nagle koło niego Horo.

          Nie zaszczycił tego odpowiedzią. Na linii widnokręgu powinien za moment pojawić się charakterystyczny widok. Nic takiego się nie stało.

- Coś jest nie tak – szepnął sam do siebie.

          Zmierzch nie pomagał mu oszacować co się stało. Wysłał Basona z misją rozpoznawczą. Leciał na Duchu Pioruna, więc jego stary stróż i tak nie miał za wiele do roboty.

- Dobry pomysł z tym zwiadem – pochwaliła go Elly.

          Jej także nie odpowiedział. Pomimo tego blondynka pozostawała niezrażona. Stała twardo koło niego w towarzystwie Horo. Jej uczucia wobec niego eksplodowały wraz z momentem ocalenie jej życia. 

- Szlak! – wypalił nagle Tao.
- Co jest, stary? – zagaił Horokeu.

          W odpowiedzi Len wskazał głową na horyzont. Nic nie dostrzegli. Szaman z północy nie połapał się jeszcze w czym tkwi problem, lecz docierało to powoli do pozostałych. Było to tym bardziej dziwne, ponieważ żadne z nich nie było tu wcześniej.

- Tu powinien być zamek? – spytała Elly.
- Daj nam błyskawicę – polecił swojemu stróżowi.

          Równocześnie rozległ się grzmot i zostali oślepieni przez piekielnie jasne światło. Na wzgórzu, na którym powinna stać rodowa forteca Tao znajdowały się jej zgliszcza oraz głęboki lej w ziemi.

          Stracił kontrolę nad sobą. Wyskoczył w powietrze, by już po chwili gwałtownie spadać w dół. Bason pojawił się natychmiast obok i sam wbił się do swojego medium. Len ostatkiem zdrowego rozsądku zamortyzował upadek przy użyciu foryoku.

          Będąc już na ziemi ruszył sprintem przed siebie. Przekroczył ruiny bramy. W zapadających ciemnościach nie dostrzegł żadnej żywej duszy. Martwej też. Nie zatrzymał się przeskakując lej. Dobiegł do gruzowiska, bo tym obecnie był budynek, w którym dawniej mieszkał. To nie były ruiny. Kamień leżał na kamieniu, ale nie przypominało to żadnej konstrukcji. Gruzowisko było odpowiednim terminem by nazwać ten krajobraz po bitwie.

- Mistrzu… - próbował przemówić Bason.

          Szaman go nie słuchał. Rzucił mieczem nie patrząc nawet gdzie. Porwał pozostałości cegieł. Zaczął chaotycznie odgrzebywać pogorzelisko.

- Len…

          Nie słuchał. Był w amoku. Podnosił kolejne kawałki kamienia nie zważając na żadne słowa jakie były do niego kierowane przez przyjaciół.

          W końcu czyjeś dłonie opadły na jego ramiona. Zbagatelizował to. Robił dalej swoje. Poczuł jak palce ranią mu się na czymś twardym i szorstkim. Kolejne słowa dobiegły do jego uszu, ale nie był w stanie określić ani co oznaczały ani kto je do niego wypowiedział.

          Kolejne ręce złapały go za boki. Silne ramiona podniosły go. Zaczął się szarpać, lecz nic to nie dało. Kopnął na oślep. Drugi, trzeci. Trafił w coś twardego, a może kogoś? Nie wiedział. Nie interesowało go to. Pragnął tylko się uwolnić i wrócić do usuwania gruzu.

          Plask. Ktoś uderzył go z otwartej dłoni w twarz. Po kilku sekundach dostał kolejny cios. Tym razem w drugi policzek. Podziałało. Zdał sobie sprawę co robi i gdzie jest.

- Len? – pytał nieśmiało Trey.
- Uderzyłeś mnie – odparł oskarżycielsko Len.
- Omal nie znokautowałeś Zanga i Marie… - odparł Horo wskazując na rzeczone osoby.

          Marie trzymała się za ramię, a Zang za żebro. Kolejni ranni. Elly nie była jeszcze w pełni formy po ostatniej potyczce z demonami, a tu on sam krzywdził kolejnych członków drużyny.

- Co tu się stało? – rozległ się głos Billa za jego uchem.

          Gdyby Amerykanin go nie trzymał z pewnością straciłby w tej chwili co najmniej zęby.

- Oddychaj – rzekła Sally.

          Prychnął ze złości, ale nic nie powiedział. Rozejrzał się po okolicy. Zaczął się zastanawiać gdzie podziały się trupy, które musiały padać gęsto. Pytanie o to – na głos – zadała Marie.

- Coś tu nie gra – zauważył Horo.
- Brawo, detektywie – zakpił Zang.

          Słowa Azjaty spowodowały, że poczuł się absurdalnie normalnie. Może nawet cała ta masakra była mistyfikacją? Może to jego rodzina zrównała z ziemią swoją posiadłość aby ukryć wszelkie ślady po sobie.

- Rozejść się – polecił stanowczo – musimy znaleźć ślady!

          Odpowiedzieli mu zgodnym pomrukiem. Rozeszli się każdy w inną stronę. Lider zespołu zaczął żałować, że nie mają ze sobą zdrajcy Layserga. Jego umiejętności mogłyby się okazać przydatne.

          Szukali kilka godzin. Początkowo nic nie znajdowali, lecz po pewnym czasie postanowili użyć duchów – jak na szamanów przystało. Przedarły się ona przez gruzowisko wgłąb fortecy.

- Rodzeństwo Ginny, ale bez niej – raportował Bason – En, kilku członków dalszej rodziny.
- Reszta? – spytał bezbarwnie Len.
- Ani śladu.

          Trey opadł na kolano pociągając nosem. Utracił już prawie całą rodzinę. Pozostała mu wyłącznie siostra. Szlochał tej nocy długo.

- Rozłóżcie namioty – Len wydał polecenie dawnym poplecznikom Hao.

          Wykonali jego rozkaz w ciszy. Sally i Elly rozglądały się w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów. Bez efektów.

- To twoja wina – wycedził przez zaciśnięte zęby Horo, kiedy szedł do namiotu.

          Len spojrzał na niego zimno. Chłód był jednak żywiołem brata Piliki. Odpowiedział, więc tym samym. Atmosfera stała się tak gęsta, że można by ją ciąć mieczem.

- To już drugi raz – kontynuował Horo – najpierw byli X- Laws, a teraz to.
- Wtedy ją uratowałem.
- Zrobiliśmy to razem.

          Len chrząknął potakująco.

- Zrobimy to i tym razem – powiedział siląc się na optymizm.
- Oby! Dla twojego dobra.

          Rozstali się bez pożegnania. Wszyscy pozamykali się w swoich namiotach, poza jedną osobą. Dowódca, głowa rodu Tao. Głowa rodu, który przestaje być rodem. Przestaje być rodziną. Niedługo będzie jednoosobowym… nie potrafił nawet nazwać czym. Potem pewnie i on zginie i wraz z nim zniknie dziedzictwo starego, zasłużonego, chińskiego rodu. Dobrym przywódcą się okazał. Nie ma co dyskutować.

- Tao – głęboki ezoteryczny głos dobiegł zza jego pleców.
- Kim jesteś? – spytał obracając się.

          Stał przed nim demon. Nieuzbrojony. Zaczęły targać nim obezwładniające emocje. Z jednej strony pragnął zadawać ból, a z drugiej dowiedzieć się co właściwie zaszło w fortecy.

- Jestem posłańcem – odparł demon – mam przekazać wiadomość. Jeden facet i siedem bab. Jeśli chcesz je zobaczyć czy tam odzyskać masz podpisać cyrograf.
- Cyrograf?
- Pakt z diabłem.

          Słowa demona sparaliżowały szamana. Jeżeli oddanie duszy było ceną za zdrowie i życie jego bliskich to… musiał to podpisać.

- Masz czas do rana żeby to przemyśleć. Jutro zjawi się tutaj ktoś żeby poznać twoją odpowiedź.

          Posłaniec odwrócił się, ale nie zdążył zrobić pierwszego kroku kiedy Tao przemówił:

-  Duchu Pioruna, Bason!

          Obaj jego stróże zjawili się po bokach demona. Chłopak nie musiał nawet mówić im co mają zrobić. Duch żywiołu po prostu chwycił pod pachy piekielną istotę. Następnie uniósł go w górę i ruszył przed siebie. Za nim szedł Len i frunący pod postacią czerwonej kuleczki duch generała. 

          Zatrzymali się kilka minut drogi od resztek posiadłości. Duch dalej trzymał demona, a Bason uniósł się w górę by obserwować okolice. Szaman w tym czasie wyjął nieużywane dawno guan- dao. Rozłożył je jednym ruchem i przyłożył ostrze do krtani demona.

- Jestem… - chciał się tłumaczyć, lecz człowiek mu przerwał.
- … mordercą. Mordercą niewinnych ludzi. Mordercą mojej rodziny.
- Nie brałem w tym udziału!
- Łżesz.

          Przejechał ostrzem wzdłuż szyi potwora. Następnie wbił je nieco. Ludzką skórę rozciąłby bez przeszkód. Skóra demona był twardsza. Wzmocnił, więc nacisk. Poskutkowało. Przejechał ostrzem w dół.

- Jaką część ciała cenisz najbardziej? – zapytał lodowatym tonem.
- Nie… nie rozumiem.

          Pierwszy raz w życiu miał przed sobą przerażonego mieszkańca piekła. Nie dbał o to. Kontrolę nad nim przejął gniew. Nie odczuwał czegoś takiego od czasu pamiętnego pojedynku z Yoh.

- Pytałem o coś! – warknął unosząc broń.

          Nie otrzymawszy odpowiedzi sam wybrał sobie cel. Ostrze guan- dao opadło ze świstem. Rozległ się nie przyjemny dla uszu dźwięk i kiedy spojrzał w dół zdał sobie sprawę, że odrąbał stopę demona.

- Wyglądasz strasznie niesymetrycznie – powtórzył czynność.

          Okaleczał jeńca przez kilka dobrych godzin. Wreszcie tamten wyzionął ducha – jeśli można tak powiedzieć o demonie. Poczuł się usatysfakcjonowany wykonaną robotą.

- Mistrzu, Len – odezwał się podlatujący go niego Bason.
- Co?
- Świta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz