piątek, 4 stycznia 2019

58. Liga


Rozdział 58
Liga

          Obudzili się wczesnym rankiem. Elly, Sally i Marie przyodziane były w grube futra. Zang upierał się, że jest mu ciepło w płaszczu, a Bill założoną miał jedną z grubszych puchowych kurtek jakie widział świat. Trey zdawał się nie przejmować temperaturą i ubrany był – w porównaniu z resztą – jak podczas pierwszych jesiennych chłodów nie surowej zimy w wysokich partiach gór. Len ograniczył się do cieplejszego obrania pod płaszczem, zwyczajowego żółtego szalika oraz czapki uszatki, która pozostawała obiektem kpin Horo.

- Długi marsz przed nami? – zapytał Bill.
- Zależy jak szybko będziemy się posuwać – odpowiedział Len.
- To wysokie góry – zauważyła Elly.
- Jedne z najwyższych na świecie – potwierdził Trey dumny z własnej wiedzy.

          Zapadła chwila ciszy. Poprawiali ostatnie mocowania swoich plecaków i starali oddychać dopóki nie sprawiało to większych problemów. Ich obozowisko znajdowało się na szerokiej na około dwa metry ścieżce, którą z jednej strony kończyło urwisko, a z drugiej ściana lodu.

- Dlaczego akurat tutaj? – Zang zadał pytanie, które stawiali sobie od dawna.
- Kilkaset metrów wyżej w tych górach znajduje się coś w rodzaju klasztoru – zaczął opowieść Len – liczy sobie ponad 3 tysiące lat. Jego wpływu na los świata nie sposób bagatelizować, jeśli oczywiście zna się fakty i wie o jego istnieniu.
- Co to za klasztor? – zapytała Elly.
- Nazywa się Ligą… - zaczął Len, ale nie dokończył gdyż Sally pchnęła go na lodową ścianę.

          Kilka sekund później w miejsce, w którym stał trafił promień. Siła uderzenia jak i odrzutu spowodowała, że wszyscy z nich padli. Przeciwnika nie było jednak widać.

- Co to było? – spytał Horo.
- To ta Liga? – dopytał Bill.
- Nie – uciął Len.

          Nie kończył odpowiedzi. Utworzył kontrolę ducha za pomocą Basona – nie chciał zdradzać zbyt szybko faktu posiadania nowego ducha. Kolejny atak jednak nie nastąpił.

- Rozdzielamy się – zawyrokował Len – Zang, Horo i Elly wspinacie się w górę po ścianie – polecił zdziwionej trójce – Bill i Sally osłaniają was, a ja z Marie idę ścieżką. Nie pytajcie.

          Spełnili jego prośbę. Trio wyznaczone do wspinaczki utworzyło kontrole duchów i za ich pomocą rozpoczęła podróż w górę. Bill i Sally utworzyli także kontrole duchów, ale nie poczynili żadnych bezpośrednich działań defensywnych nie chcąc zdradzać ich pozycji. Tao z Marie szedł dalej jak zwykli turyści.

- Dlaczego? – szepnęła dawna popleczniczka Hao.
- W grupie bylibyśmy zbyt łatwym celem – odpowiedział zgodnie z prawdą.

          Zareagowała na to tylko marszcząc brwi. Uznał to za oznakę powątpiewania w słuszność decyzji. Nie miał jednak w zwyczaju tłumaczyć się z podejmowanych decyzji komukolwiek. Nie zrobił, więc tego i tym razem.

          Pół godziny po rozdzieleniu napotkali na komplikacje. Przed nimi znajdował się demon. Prawdziwy. Nie będący sługą, lecz wojownikiem.

- Przedstaw się – polecił mu Len rozkładając Miecz Błyskawicy.
- Barbatos – odpowiedział.

          Mierzył około pięć metrów, był niezwykle szeroki, a same jego pazury były dłuższe niż rozłożony oręż Lena. Dodatkowo na jego głowie znajdowały się rogi.

- To twój koniec – zawyrokował Len i puścił się do ataku.

          Nim ktokolwiek zdążył zareagować widmowe guan- dao odcięło głowę demona od reszty ciała. Ten zwalił się przed siebie omal nie zgniatając Marie.

- Uważaj na przyszłość – poinformowała go Marie.
- Też uważaj gdzie stoisz – odparł chłodno.
- Po co mnie zabrałeś tutaj? – zmieniła temat.
- Myślałem, że natrafimy tutaj na kilkoro przeciwników.

          Poszli dalej. Gdyby spojrzeli pod odpowiednim kątem w górę zaobserwowaliby, że nie tylko oni natrafili na piekielnych przeciwników.

          Len zastanawiał się ilu przeciwników mogli natrafić w drodze do siedziby Ligi. Osobną kwestią pozostawało dla niego jak organizacja zareaguje na wieść o ich przybyciu. W końcu jego nazwisko był jej doskonale znane…

          Myślał w ten sposób, kiedy rozległ się świst powietrza i przed jego stopami w glebę wbiła się strzała z czarną lotką. To mogła oznaczać tylko jedno – zostali zlokalizowani przez zwiadowców.

- Pokażcie się – rzucił przed siebie.

          Kilkanaście metrów przed nimi pojawiły się trzy postacie w czarnych szatach. Wszystkie były zamaskowane. W dłoniach trzymały łuki z cięciwami napiętymi do strzału. Przy pasie, z jednej strony, nosili nieco zakrzywione miecze, a z drugiej strony sztylet. Chłopak wiedział o kilku innych rodzajach broni, które nindża mieli pochowane w szatach.

- Kim jesteście? – zapytał stojący w środku człowiek.
- Len Tao, a to moja towarzyszka broni, Marie – odpowiedział szaman.
- Tao?
- Z tych Tao.
- Co was sprowadza?
- Demony.

          Ubrane na czarno postacie wymieniły ukradkowe spojrzenia. Nawet na moment nie opuściły łuków czy nie poluźniły naciągnięcia cięciw w nich. Po kilku sekundach wrócili to poprzednich postaw i odezwał się ten sam co uprzednio:

- Całkiem dobrze wam to idzie.
- Nie udawaj, że nie wiecie, że klasztor Ligi…
- … jest celem. Wiemy.
- Pomożecie nam w walce z demonami?
- Nie.

          Len spodziewał się takiej odpowiedzi. Musiał jednak zaryzykować i spróbować namówić tajne stowarzyszenie do włączenia się do walki.

- Dlaczego? – tym razem to Marie zadała pytanie.
- To już pytanie nie do mnie.

          Wtedy Len zrozumiał, że stanowisko grupy z wciągnięciem w wojnę, której żywił tak wielkie nadzieje została opracowane bardzo dawno temu. 

- Spodziewał się, że przyjdziemy? – spytał głucho.
- Tak.

          Tao nie wiedział co powiedzieć. Marie uparcie wpatrywała się w niego oczekując co zrobi i jak ona sama powinna się zachować.

- Wasi przyjaciele mieli kłopoty – zabrał głos ktoś za ich plecami.

          Dziewczyna obróciła się gwałtownie, lecz Len trwał w dalszym czasie przodem do trójki, która jako pierwsza ujawniła swoją obecność. Wyczuł jak ręka szamanki trzęsie. Obawiając się co zrobi, szturchnął ją delikatnie.

- To zadziwiające, że akurat ty zdecydowałeś się przyjść tutaj z taką prośbą – ponowił ten sam głos.

          Rozpoznał go. Słyszał go wiele lat temu. Kiedy odbywał swoje mordercze szkolenie, a jego gniew wyznaczał kierunek w jakim podążał. Gniew oraz wujek… Wtedy po raz pierwszy usłyszał ten głos. Zwykle słyszał go w podobnym czasie co dwa żeńskie głosy.

- Miło cię widzieć, Len – odezwała się Talia.

          Tym razem chłopak nie wytrzymał i odwrócił się o 180 stopni. Była w jego wieku. Jako jedyna w całym ubranym na czarno towarzystwie nie miała nakrycia głowy – trzymała je w ręce. Twarz nastolatki miała łagodne rysy, a karnacje przyjemny dla oka, opalony kolor. W dawnych czasach Len wielokrotnie zadawał sobie pytanie jak ona i Nyssa mogą mieć tak ciemną karnację będąc wychowanymi, a także urodzonymi tutaj. Jej twarz pozostawała kamienna, a długie, ciemne włosy były lekko zakręcone i sięgały – jeżeli dobrze szacował – do połowy pleców dziewczyny. Ubrana była w czarne spodnie i kurtkę tego samego koloru. Na nią zapiętą miała pelerynę tak bardzo podobnej do tej noszonej niegdyś przez niego. W ręce trzymała zwinięty, długi bat. U pasa zawieszony miała miecz oraz sztylet. Z dawnych lat pamiętał, że lubiła używać noży. Z pewnością kilka pochowała w kieszeniach i innych schowkach.

- Wolałbym spotkanie w innych okolicznościach – odpowiedział zgodnie z prawdą – dobrze wyglądasz – dodał z kurtuazją.

          Talii towarzyszył tuzin wojowników. Wszyscy trzymali napięte, gotowe do oddania salwy łuki.

- Rzeczywiście się zmieniłeś. Plotki okazały się prawdą – odparła znacznie chłodniej niż wcześniej – kiedyś przyszedłbyś żądać zamiast prosić. Zamiast rozmawiać, walczyłbyś.
- Nie chcę pozbawiać twojego ojca połowy najlepszych ludzi – odrzekł z przekąsem.
- Możemy to sprawdzić.
- Nigdy nie odmawiam, ale wiesz… ratowanie świata te sprawy – wzruszył ramionami na zakończenie.

          Talia uśmiechnęła się po raz pierwszy od początku spotkania. Zrobiła kilka kroków do przodu. Głowy wojowników skierowane były na nią.

- O los świata możesz być spokojny – zapewniła dla odmiany ciepłym głosem – klasztor pozostaje niezdobyty od powstania.
- Dla uratowania świata potrzeba czegoś więcej niż jednej twierdzy – sarknął Tao.
- Strasznie pompatyczny się zrobiłeś – odpowiedziała z przekąsem – on tak zawsze? 

          To ostatnie pytanie skierowane było do Marie, która od dłuższego czasu stała jak spetryfikowana i przysłuchiwała się wymianie zdań z co raz bardziej otwartą buzią.

- Ona nie zbyt dobrze mnie zna – odparł w jej imieniu Len.
- Przygodna miłość?

          Marie sapnęła głośno.

- O! Ktoś tu jest chyba wrażliwy – kpiła Talia – dobrze, że nie użyłam innego sformułowania, bo mogło by się zrobić ciekawie – za jej plecami cięciwy łuków zrobiły się jeszcze bardziej napięte.

          Len rozłożył Miecz Błyskawicy w ten sposób, że blokował towarzyszce drogę ataku. Talia przyjrzała się temu z zainteresowaniem. Dała znać wojownikom by opuścili łuki. Z wyraźnym ociąganiem najpierw poluźnili cięciwy, a następnie opuścili łuki. W dalszym ciągu jednak opierali o nie strzały.

- Pokonałeś En – stwierdziła dziewczyna.
- Jestem głową rodu.
- Jak ojciec, a potem wujek.

          Len poczuł jak coś w nim się oburza na wspomnienie o ojcu. Talia musiała to wyczuć, bo machnęła lekceważąco dłonią, a następnie zmieniła temat.

- Daję wam wybór – powiedziała zdecydowanym głosem – wracacie do swoich towarzyszy i nic nie wspominacie im o naszej pogawędce albo idziecie z nami i dołączacie do nas.

          Marie była zdezorientowana, a Tao zdecydowany opuścić góry. Zrobił krok w stronę Talii, kiedy za jej plecami pojawiły się sylwetki Billa, Zang- Chinga, Horo, Sally i Elly. Wydawali się gotowi do ataku na członków Ligi Zabójców, więc Len schował miecz w taki sposób żeby mogli to dostrzec.

- Niepotrzebnie – rzekł mu Talia - za nimi jest kolejny tuzin, naszych.

          Tuż po tych słowach połowa towarzyszących dziewczynie wojowników napięła łuki i obróciła się w stronę nowo przybyłych. Za nimi z kolei pojawiły się kolejne czarne sylwetki.

- Kurwa, otoczyli nas! – grzmiał Horo.
- Wyrażaj się! – pouczył go Bill
- Robi się coraz ciekawiej – Talia założyła nakrycie głowy – będziemy w kontakcie Len, chyba że wolicie szybki sparing?
- Innym razem – odparł – mamy wojnę do wygrania – zakończył z błyskiem w oku i ruszył w stronę przyjaciół.

          Marie podążyła za jego przykładem. Towarzyszyły im natarczywe wręcz spojrzenia zamaskowanych ludzi. Kiedy mijali grupę Talii ta rozstąpiła się na dwie strony, a sama dziewczyna wyszeptała do szamana:

- Powodzenia.

          Skinął niemal niedostrzegalnie głową w ramach podziękowania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz