Rozdział 58
Liga
Obudzili
się wczesnym rankiem. Elly, Sally i Marie przyodziane były w grube futra. Zang
upierał się, że jest mu ciepło w płaszczu, a Bill założoną miał jedną z
grubszych puchowych kurtek jakie widział świat. Trey zdawał się nie przejmować
temperaturą i ubrany był – w porównaniu z resztą – jak podczas pierwszych jesiennych
chłodów nie surowej zimy w wysokich partiach gór. Len ograniczył się do
cieplejszego obrania pod płaszczem, zwyczajowego żółtego szalika oraz czapki
uszatki, która pozostawała obiektem kpin Horo.
- Długi marsz przed nami? – zapytał Bill.
- Zależy jak szybko będziemy się posuwać –
odpowiedział Len.
- To wysokie góry – zauważyła Elly.
- Jedne z najwyższych na świecie – potwierdził
Trey dumny z własnej wiedzy.
Zapadła
chwila ciszy. Poprawiali ostatnie mocowania swoich plecaków i starali oddychać
dopóki nie sprawiało to większych problemów. Ich obozowisko znajdowało się na
szerokiej na około dwa metry ścieżce, którą z jednej strony kończyło urwisko, a
z drugiej ściana lodu.
- Dlaczego akurat tutaj? – Zang zadał pytanie,
które stawiali sobie od dawna.
- Kilkaset metrów wyżej w tych górach znajduje
się coś w rodzaju klasztoru – zaczął opowieść Len – liczy sobie ponad 3 tysiące
lat. Jego wpływu na los świata nie sposób bagatelizować, jeśli oczywiście zna
się fakty i wie o jego istnieniu.
- Co to za klasztor? – zapytała Elly.
- Nazywa się Ligą… - zaczął Len, ale nie
dokończył gdyż Sally pchnęła go na lodową ścianę.
Kilka
sekund później w miejsce, w którym stał trafił promień. Siła uderzenia jak i
odrzutu spowodowała, że wszyscy z nich padli. Przeciwnika nie było jednak
widać.
- Co to było? – spytał Horo.
- To ta Liga? – dopytał Bill.
- Nie – uciął Len.
Nie
kończył odpowiedzi. Utworzył kontrolę ducha za pomocą Basona – nie chciał
zdradzać zbyt szybko faktu posiadania nowego ducha. Kolejny atak jednak nie
nastąpił.
- Rozdzielamy się – zawyrokował Len – Zang,
Horo i Elly wspinacie się w górę po ścianie – polecił zdziwionej trójce – Bill
i Sally osłaniają was, a ja z Marie idę ścieżką. Nie pytajcie.
Spełnili
jego prośbę. Trio wyznaczone do wspinaczki utworzyło kontrole duchów i za ich
pomocą rozpoczęła podróż w górę. Bill i Sally utworzyli także kontrole duchów,
ale nie poczynili żadnych bezpośrednich działań defensywnych nie chcąc zdradzać
ich pozycji. Tao z Marie szedł dalej jak zwykli turyści.
- Dlaczego? – szepnęła dawna popleczniczka Hao.
- W grupie bylibyśmy zbyt łatwym celem –
odpowiedział zgodnie z prawdą.
Zareagowała
na to tylko marszcząc brwi. Uznał to za oznakę powątpiewania w słuszność
decyzji. Nie miał jednak w zwyczaju tłumaczyć się z podejmowanych decyzji
komukolwiek. Nie zrobił, więc tego i tym razem.
Pół
godziny po rozdzieleniu napotkali na komplikacje. Przed nimi znajdował się
demon. Prawdziwy. Nie będący sługą, lecz wojownikiem.
- Przedstaw się – polecił mu Len rozkładając
Miecz Błyskawicy.
- Barbatos – odpowiedział.
Mierzył
około pięć metrów, był niezwykle szeroki, a same jego pazury były dłuższe niż
rozłożony oręż Lena. Dodatkowo na jego głowie znajdowały się rogi.
- To twój koniec – zawyrokował Len i puścił się
do ataku.
Nim
ktokolwiek zdążył zareagować widmowe guan- dao odcięło głowę demona od reszty
ciała. Ten zwalił się przed siebie omal nie zgniatając Marie.
- Uważaj na przyszłość – poinformowała go
Marie.
- Też uważaj gdzie stoisz – odparł chłodno.
- Po co mnie zabrałeś tutaj? – zmieniła temat.
- Myślałem, że natrafimy tutaj na kilkoro
przeciwników.
Poszli
dalej. Gdyby spojrzeli pod odpowiednim kątem w górę zaobserwowaliby, że nie
tylko oni natrafili na piekielnych przeciwników.
Len
zastanawiał się ilu przeciwników mogli natrafić w drodze do siedziby Ligi.
Osobną kwestią pozostawało dla niego jak organizacja zareaguje na wieść o ich
przybyciu. W końcu jego nazwisko był jej doskonale znane…
Myślał
w ten sposób, kiedy rozległ się świst powietrza i przed jego stopami w glebę
wbiła się strzała z czarną lotką. To mogła oznaczać tylko jedno – zostali
zlokalizowani przez zwiadowców.
- Pokażcie się – rzucił przed siebie.
Kilkanaście
metrów przed nimi pojawiły się trzy postacie w czarnych szatach. Wszystkie były
zamaskowane. W dłoniach trzymały łuki z cięciwami napiętymi do strzału. Przy
pasie, z jednej strony, nosili nieco zakrzywione miecze, a z drugiej strony
sztylet. Chłopak wiedział o kilku innych rodzajach broni, które nindża mieli
pochowane w szatach.
- Kim jesteście? – zapytał stojący w środku
człowiek.
- Len Tao, a to moja towarzyszka broni, Marie –
odpowiedział szaman.
- Tao?
- Z tych Tao.
- Co was sprowadza?
- Demony.
Ubrane
na czarno postacie wymieniły ukradkowe spojrzenia. Nawet na moment nie opuściły
łuków czy nie poluźniły naciągnięcia cięciw w nich. Po kilku sekundach wrócili
to poprzednich postaw i odezwał się ten sam co uprzednio:
- Całkiem dobrze wam to idzie.
- Nie udawaj, że nie wiecie, że klasztor Ligi…
- … jest celem. Wiemy.
- Pomożecie nam w walce z demonami?
- Nie.
Len
spodziewał się takiej odpowiedzi. Musiał jednak zaryzykować i spróbować namówić
tajne stowarzyszenie do włączenia się do walki.
- Dlaczego? – tym razem to Marie zadała
pytanie.
- To już pytanie nie do mnie.
Wtedy
Len zrozumiał, że stanowisko grupy z wciągnięciem w wojnę, której żywił tak
wielkie nadzieje została opracowane bardzo dawno temu.
- Spodziewał się, że przyjdziemy? – spytał głucho.
- Tak.
Tao
nie wiedział co powiedzieć. Marie uparcie wpatrywała się w niego oczekując co
zrobi i jak ona sama powinna się zachować.
- Wasi przyjaciele mieli kłopoty – zabrał głos
ktoś za ich plecami.
Dziewczyna
obróciła się gwałtownie, lecz Len trwał w dalszym czasie przodem do trójki,
która jako pierwsza ujawniła swoją obecność. Wyczuł jak ręka szamanki trzęsie.
Obawiając się co zrobi, szturchnął ją delikatnie.
- To zadziwiające, że akurat ty zdecydowałeś się
przyjść tutaj z taką prośbą – ponowił ten sam głos.
Rozpoznał
go. Słyszał go wiele lat temu. Kiedy odbywał swoje mordercze szkolenie, a jego
gniew wyznaczał kierunek w jakim podążał. Gniew oraz wujek… Wtedy po raz
pierwszy usłyszał ten głos. Zwykle słyszał go w podobnym czasie co dwa żeńskie
głosy.
- Miło cię widzieć, Len – odezwała się Talia.
Tym
razem chłopak nie wytrzymał i odwrócił się o 180 stopni. Była w jego wieku.
Jako jedyna w całym ubranym na czarno towarzystwie nie miała nakrycia głowy –
trzymała je w ręce. Twarz nastolatki miała łagodne rysy, a karnacje przyjemny
dla oka, opalony kolor. W dawnych czasach Len wielokrotnie zadawał sobie
pytanie jak ona i Nyssa mogą mieć tak ciemną karnację będąc wychowanymi, a
także urodzonymi tutaj. Jej twarz pozostawała kamienna, a długie, ciemne włosy
były lekko zakręcone i sięgały – jeżeli dobrze szacował – do połowy pleców
dziewczyny. Ubrana była w czarne spodnie i kurtkę tego samego koloru. Na nią
zapiętą miała pelerynę tak bardzo podobnej do tej noszonej niegdyś przez niego.
W ręce trzymała zwinięty, długi bat. U pasa zawieszony miała miecz oraz
sztylet. Z dawnych lat pamiętał, że lubiła używać noży. Z pewnością kilka
pochowała w kieszeniach i innych schowkach.
- Wolałbym spotkanie w innych okolicznościach –
odpowiedział zgodnie z prawdą – dobrze wyglądasz – dodał z kurtuazją.
Talii
towarzyszył tuzin wojowników. Wszyscy trzymali napięte, gotowe do oddania salwy
łuki.
- Rzeczywiście się zmieniłeś. Plotki okazały
się prawdą – odparła znacznie chłodniej niż wcześniej – kiedyś przyszedłbyś żądać
zamiast prosić. Zamiast rozmawiać, walczyłbyś.
- Nie chcę pozbawiać twojego ojca połowy najlepszych
ludzi – odrzekł z przekąsem.
- Możemy to sprawdzić.
- Nigdy nie odmawiam, ale wiesz… ratowanie
świata te sprawy – wzruszył ramionami na zakończenie.
Talia
uśmiechnęła się po raz pierwszy od początku spotkania. Zrobiła kilka kroków do
przodu. Głowy wojowników skierowane były na nią.
- O los świata możesz być spokojny – zapewniła dla
odmiany ciepłym głosem – klasztor pozostaje niezdobyty od powstania.
- Dla uratowania świata potrzeba czegoś więcej
niż jednej twierdzy – sarknął Tao.
- Strasznie pompatyczny się zrobiłeś –
odpowiedziała z przekąsem – on tak zawsze?
To
ostatnie pytanie skierowane było do Marie, która od dłuższego czasu stała jak
spetryfikowana i przysłuchiwała się wymianie zdań z co raz bardziej otwartą
buzią.
- Ona nie zbyt dobrze mnie zna – odparł w jej
imieniu Len.
- Przygodna miłość?
Marie
sapnęła głośno.
- O! Ktoś tu jest chyba wrażliwy – kpiła Talia –
dobrze, że nie użyłam innego sformułowania, bo mogło by się zrobić ciekawie –
za jej plecami cięciwy łuków zrobiły się jeszcze bardziej napięte.
Len
rozłożył Miecz Błyskawicy w ten sposób, że blokował towarzyszce drogę ataku.
Talia przyjrzała się temu z zainteresowaniem. Dała znać wojownikom by opuścili
łuki. Z wyraźnym ociąganiem najpierw poluźnili cięciwy, a następnie opuścili
łuki. W dalszym ciągu jednak opierali o nie strzały.
- Pokonałeś En – stwierdziła dziewczyna.
- Jestem głową rodu.
- Jak ojciec, a potem wujek.
Len
poczuł jak coś w nim się oburza na wspomnienie o ojcu. Talia musiała to wyczuć,
bo machnęła lekceważąco dłonią, a następnie zmieniła temat.
- Daję wam wybór – powiedziała zdecydowanym
głosem – wracacie do swoich towarzyszy i nic nie wspominacie im o naszej
pogawędce albo idziecie z nami i dołączacie do nas.
Marie
była zdezorientowana, a Tao zdecydowany opuścić góry. Zrobił krok w stronę Talii,
kiedy za jej plecami pojawiły się sylwetki Billa, Zang- Chinga, Horo, Sally i
Elly. Wydawali się gotowi do ataku na członków Ligi Zabójców, więc Len schował
miecz w taki sposób żeby mogli to dostrzec.
- Niepotrzebnie – rzekł mu Talia - za nimi jest
kolejny tuzin, naszych.
Tuż
po tych słowach połowa towarzyszących dziewczynie wojowników napięła łuki i
obróciła się w stronę nowo przybyłych. Za nimi z kolei pojawiły się kolejne
czarne sylwetki.
- Kurwa, otoczyli nas! – grzmiał Horo.
- Wyrażaj się! – pouczył go Bill
- Robi się coraz ciekawiej – Talia założyła
nakrycie głowy – będziemy w kontakcie Len, chyba że wolicie szybki sparing?
- Innym razem – odparł – mamy wojnę do wygrania
– zakończył z błyskiem w oku i ruszył w stronę przyjaciół.
Marie
podążyła za jego przykładem. Towarzyszyły im natarczywe wręcz spojrzenia
zamaskowanych ludzi. Kiedy mijali grupę Talii ta rozstąpiła się na dwie strony,
a sama dziewczyna wyszeptała do szamana:
- Powodzenia.
Skinął
niemal niedostrzegalnie głową w ramach podziękowania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz