środa, 10 kwietnia 2019

64. Nadzieja


Rozdział 64
Nadzieja

          Podróż na Antarktydę nie różniła się zbytnio od innych działań jakie w czasie swojej wyprawy podejmowali Faust, Kana, Mathilda i Pino. Mieli ogromne problemy z przemieszczaniem się. Co prawda rana panny Bismarck została względnie zaleczona, lecz do pełnej sprawności brakowało jej jeszcze kilku tygodni odpoczynku i rehabilitacji. Nie mieli czasu by pozwolić jej dojść do siebie.

- Kiedy dotrzemy na nowy kontynent? – pytała Niemka swojego rodaka, gdy na jego stróżu frunęli przez ocean.
- Wkrótce – odpowiadała Faust.

          Ich przygoda to pasmo nieustających porażek. Gdyby nie rozejm jaki zawarli z demonami kilka dni temu z pewnością zakończyli by już swój żywot. W czasie lotu mieli nieprzyjemność odnotowania ponownego kontaktu z Puaresem, który był żywo zainteresowany zerwaniem rozejmu.

          Ostatecznie zmęczeni i pozbawieni duchowej energii szamani dotarli do kontynentu, na którym nigdy nie topnieje śnieg. Było im, więc zimno co tylko potęgowało dyskomfort jakiego doświadczali. 

- Lepiej tu niż na Saharze – stwierdził Pino, który jako jedyny był szczęśliwy z powodu nowego celu ich wyprawy.

          Nikt nie skomentował jego wypowiedzi ani ich położenia. Dowódca kwartetu zarządził rozbicie obozu. Dzikich zwierząt się nie spodziewali, a od napastników pochodzących wprost z piekła bronił ich rozejm jaki zawarli podczas ostatniej potyczki.

- Co dalej? – zapytała Kana, gdy w połowie był już wewnątrz namiotu.

          Faust zamyślił się nad odpowiedzią.

- Turniej musiał się skończyć – wtrąciła niespodziewanie Mathilda.
- Prawda – przytaknął jej Pino – to oznacza, że powinno być już po koronacji Yoh.
- Skąd pewność, że to on wygrał? – nie ustępowała Niemka.

          Pino i Faust zgromili ją wzrokiem za ten brak wiary w ich faworyta. Żaden z nich, jednak nic nie powiedział. Wobec tego kobieta wzruszyła ramionami i zamknęła się w namiocie.

- Coś jakby dalej tęskniła za Hao – zauważył Pino.
- Myślę, że to nie to – odparł melancholijnie Faust.
- Więc co?
- Kto zrozumie kobiety – odpowiedział lekarz spoglądając na zegarek – Późno już. Dobranoc.

          Udał się do namiotu, a po chwili to samo zrobił Pino. Noc była wyjątkowo chłodna. W związku z tym nie spał zbyt dobrze. Budził się często, a z każdą kolejną pobudką było mu trudniej zasnąć ponownie. Wreszcie zdecydował się sprawdzić czy ich obóz dalej jest bezpieczny.

          Wypełzł na czworakach z namiotu. Pierwszą rzeczą jaka rzuciła mu się w oczy było wygasłe ognisko. Natychmiast rozpoczął starania w celu ponownego rozpalenia go. Szło bardzo opornie – z uwagi na niedostatek drewna – lecz w końcu się udało. Nie obyło się co prawda bez użycia szamańskich tricków, lecz liczył się końcowy efekt. Tym już po chwili była możliwość ogrzania dłoni przy cieple żywego płomienia.

          W tym samym czasie dziwne odgłosy dotarły do niego z namiotu kobiet. Wytężył słuch. Zaczął się zastanawiać czy jego zdolności lekarskie nie będą potrzebne. Po krótkiej chwili uzmysłowił sobie, że nie. Dziwnymi odgłosami były przytłumione szepty obu szamanek.

- Zimnooo – wycedziła przez zaciśnięte zęby, zdaje się, Kana.
- Musimy sobie z tym jakoś poradzić.
- Jak?
- Słyszałaś o metodach rozgrzewania ciało o ciało?
- Czy… ty chcesz?
- Co innego nam zostało?

          Dalszej części rozmowy doktor nie słyszał, ale zdał sobie sprawę, że jego wyobraźnia pędzi jak oszalała nasyłając mu obrazy jakie teraz mogą dziać się w namiocie obu dziewcząt. Zdał sobie, jednak sprawę, że takie myślenie jest zbrodnią przeciwko jego martwej ukochanej.

          Jego myślenie przestawiło się na to co robiłby i jak rozgrzewał gdyby Eliza była żywa. Tak jednak nie było. Skoro Yoh został, jednak królem szamanów nic nie stało na przeszkodzie aby ożywił ją. Ta myśl napełniła go niczym nie skrępowaną radością. Wiedział już, że nie zaśnie.

          Jakiś czas później głowę z namiotu wystawiła Kana. Policzki miała zaczerwienione co świadczyło, iż pomysł na rozgrzanie okazał się poprawny. 

- Nie śpisz już? – zdziwiła się na widok rodaka.
- Jak widać – odpowiedział śpiewnym tonem.

          Spojrzała na niego badawczo. Taksowała mężczyznę od stóp do czubka głowy i uśmiechnęła się porozumiewawczo. Widok uśmiechającej się liderki dawnego zespołu Hanagumi był czymś tak absurdalnym i niecodziennym, że odwzajemnił się tym samym.

- Co dalej? – spytała Kana po chwili.

          Wypełzła także – w całości – przed namiot. Usiadła z drugiej strony ogniska, naprzeciw Fausta. Zaczęli rozmawiać na niezobowiązujące tematy. Po chwili przeszli do dyskusji o szansach Żelaznej Dziewicy oraz Yoh w walce o koronę szamanów.

- Co… - wypaliła nagle Kana patrząc na północ.
- Co się stało?
- Duch Ognia! – niemal krzyknęła wskazując palcem w tamtą stronę.

          Doktor obrócił się we wskazanym kierunku. Istotnie w ich stronę leciał Duch Ognia. Wiedzieli już do kogo obecnie należy, więc z jednej strony poczuli ulgę, że zbliża się ktoś walczący z tym samym wrogiem co oni. Z drugiej strony pojawił się niepokój. W końcu X- Laws byli nastawieni wobec nich wybitnie wrogo. Tym samym odwzajemniała się dawna Drużyna Lena. Co szczególnie nie dziwi biorąc pod uwagę porwania Piliki i późniejsze starcie panicza Tao i brata porwanej dziewczyny z wszystkimi członkami sekty.

- Ciekawe co nam przyniesie – zamyślił się Faust.
- Nam? – spytała osłupiała Kana.
- Leci w naszą stronę – odparł spokojnie mężczyzna – lepiej obudź koleżankę.

          Sam wszedł do namiotu i obudził Pino. Wrócił do ogniska. Obudzony mężczyzna szybko doprowadził się do porządku i wzorem Faust usiadł przy ognisku. Nim zdążyli rozpoznać czy na duchu żywiołu leci ktoś poza jego obecnym panem dołączyły do nich dziewczyny.

          Duch Ognia tymczasem był coraz bliżej. Dało się już dostrzec lecącego na niego Layserga oraz kogoś jeszcze. Ciemna sylwetka. Był to ewidentnie facet. Nikt z resztą raczej nie podejrzewał, że będzie leciała na nim kobieta.

- To Choco! – olśniło nagle Faust.
- Ten wasz marny komik? – dopytała Kana.
- Dokładnie.

          Lecący czerwony duch był już na tyle blisko, że dostrzegli to także pozostali. Nikt nie śmiał się jeszcze odzywać. Domysły co robią tu te dwie osoby pozostawały w ich głowach. Na ten moment żadne z nich nie potrafiło zrozumieć tej sytuacji.

- Witajcie! – krzyknął do nich z daleka Diethel.

          Nikt nie odpowiedział. Dopiero kiedy wylądowali, a Choco zeskoczył z ramienia ognistego ducha, Faust podszedł i uścisnął mu dłoń. Następnie skinął głową Anglikowi.

- Co was do nas sprowadza? – zagaił doktor.
- Zostaliśmy tu wysłani zaraz po finale – odparł Layserg.
- Kto go wygrał? – wtrąciła się raptownie Kana.
- Yoh – odparł krótko Choco.

          Jego odpowiedź wywołała kolejną falę entuzjazmu u Fausta. Teraz już wszystko musiało iść po ich myśli.

- Gdzie reszta? – spytał Layserg.
- Właśnie – wtórował mu komik – miało być was siedem?

          Cała ocalała czwórka spojrzała po sobie smutno. Entuzjazm jaki jeszcze przed chwilą towarzyszył Faustowi osłabł.

- Jedna osoba nie żyje, a dwie zaginęły jeszcze nim wylądowaliśmy w miejscu docelowym – wyrecytowała Kana.

          Jej sposób mówienia nasunął Faustowi myśl, że nie pamiętała imion poległych szamanów. Czy mógł jednak mówić o zaginionym duecie, że polegli? Tego nie wiedział. Natomiast był świadom, że w razie spotkania demonów nie mieli szans na przeżycie.

- Ryu? – wykrztusił Choco.
- Zaginął.

          Tym razem to Murzyn i Layserg wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Pozostały kwartet nie wiedział o czym może to świadczyć.

- A z wami jak? – zapytał nieco koślawo Choco.
- Nie rozumiem – odparła natychmiastowo Kana.
- Pytasz o zdrowie? – dopytał Faust. Kiedy Amerykanin skinął głową odpowiedział: - Kana była poważnie ranna, ale jest już z nią lepiej. Z resztą ok.

          Przybyła dwójka pokiwała głową.

- Kiedy mieliście ostatnią walkę? – dopytywał Choco.
- Jak… - zamyślił się Faust.

- … Kana została ranna – wyjaśnił zamiast niego Pino.
- Kiedy to było? – wtrącił Layserg.
- Dość dawno…

          Nim ktokolwiek zdołał coś jeszcze powiedzieć obóz został otoczony przez zbieraninę istot z piekła pod dowództwem Puaresa. Wszystkie wyglądały na rozwścieczone i rządne ludzkiej krwi.

- Czego chcecie? – spytał Faust.
- Wydajcie nam tę dwójkę to rozejm pozostanie ważnym – odparł Puares.
- Rozejm? – spytał niemal niemo Diethel.

          Nikt nie zdążył powiedzieć nic więcej, ponieważ Choco przywołał swojego nowego ducha stróża. Jego śladem podążył Layserg. Kwartet czekał na rozwój wydarzeń.

- Tego chcecie? – warknął demon – Zginiecie, a wasze dupodaje będą ssać nasze pyty do końca swoich dni! – ryknął patrząc na Kanę.
- Ashcroft! Kontrola ducha! – duch rycerza był gotowy do walki.

          Rozejm został zerwany. Wielka forma Elizy stanęła obok Ducha Ognia. Pino i Mathilda także byli gotowi do walki. Pomimo tego ciągle nikt nie zaatakował.

- Zdejmuj już te szmaty! – Puares wrzeszczał na Kanę.
- Zamorduję, chuja! – wrzasnęła kobieta.

          Ashcroft jako pierwszy zaatakował. Jego pchnięcie kopią zostało łatwo odparte przez dowódca piekielnej drużyny. W ślad za nim podążyła Eliza, która wykonała pchnięcie swoją gigantyczną strzykawką w jednego ze sługusów Puaresa. Nikt nie wiedział czy atak był celny, gdyż Ducha Ognia zalał falą ognia napastników. Następnie sam w nią wskoczył. Jego pan w tym czasie znalazł się na ramieniu Elizy.

          Z oparów ognia po chwili wyłonił się Puares, który natarł dwoma mieczami na Kanę. Atak został odparty przez stróża Choco. Następnie stworzony przez niego podmuch wiatru oderwał od ziemi dwójkę pomniejszych mieszkańców piekła. Gdy byli w powietrzy strumień foryoku wysłany przez Mathilde przebił ich na wylot.

- Dobra strategia – pochwalił ich Pino.

          Walka trwała. Dość szybko ilość napastników została zredukowana do trójki. Puares nie był z tego powodu szczęśliwy. Ciągle miotał seksualne groźby w stronę panny Bismarck. Ta nie robiła sobie już nic z jego słów. Wiedziała, że w nowym zespole jest bezpieczniejsza niż była wcześniej.

- Zakończ to! – polecił swojemu duchowi Layserg.

          Duch Ognia teleportował się za plecy Puaresa, który dał się zaskoczyć. Obezwładnił go zapaśniczym chwytem i złamał kręgosłup. Kiedy rozległ się trzask, dwójka ostatnich przydupasów demona teleportowała się jak najdalej od nich.

poniedziałek, 8 kwietnia 2019

63. Cyrograf

Rozdział 63
Cyrograf

          Len wrócił do zgliszcz. Przed namiotami znajdowali się już Zang i Bill. Marie bawiła się swoją bronią obok nich. Gdzieś w tle Horokeu walczył z głazami łudząc się, że znajdzie pod nimi siostrę. Oczywiście żywą.

- Gdzieś ty był? – zapytał Zang.

          Nim Len zdążył pomyśleć nad odpowiedzią zobaczył przerażenie na ich twarzach. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie usunął z siebie śladów swojej niedawnej zemsty.

- Będziemy mieć gości – odpowiedział obojętnie Len.

          Kwadrans później reszta dziewczyn wyszła z namiotu, a Trey nie przerywał swoich poszukiwań. Wreszcie wyraźnie zdegustowany wrócił do obozowiska.

- Gdzieś ty był? – zadał pytanie człowiek z północy.

          Nie odpowiedział mu nikt. Zamiast tego wprost Lena szło kilka osób. Każda z nich mierzyła kilka metrów. Giganci szli przed siebie pewnym, sprężystym krokiem. W dłoniach trzymali tasaki. Dziwne uzbrojenie, lecz nie przyszli tu walczyć – czego nie wiedział jeszcze Usui.

- Atak sopla! – ryknął pan ducha wody.

          Szereg lodowych sopli pomknął w stronę przybyszy. Jeden z nich uniósł dłoń i wyrosła przed nimi ściana ognia. Sople roztopiły się na niej i nawet nie drasnęły przybyszy.

- Przestępca wraca na miejsce zbrodni! – krzyknął podekscytowany swoim odkryciem.
- Nie zawsze, ale zdarza się – odparł ten, który przywołał ścianę ognia.
- Zaraz cię… - zaczął się odgrażać Horo.

          Szaman nie mógł chyba znaleźć adekwatnej do sytuacji groźby, gdyż zaciął się na chwilę. Wykorzystał to Len. Przywołał obu swoich stróży i rozłożył obie bronie, których używał.

- Nic nie rób – polecił koledze – wy też – dodał pozostałym.

          Powoli wyszedł na przód. Stanął w połowie drogi między zespołem a demonami. Nie znał żadnego z tych ostatnich, a to zwiastować mogło dwie rzeczy. Mogli być nic nie znaczącymi żołnierzami albo wysoko postawionymi postaciami. Nie miał pojęcia jaka opcja jest bardziej prawdopodobna.

- Który z was dowodzi? – spytał cicho.
- Jakbyś jeszcze się nie domyślił – odparł ten, który przywołał ścianę ognia.

          Pozostałe cztery demony obnażyły kły jak gdyby na potwierdzenie tego o czym mówił ich lider. Wszystkie opuściły też tasaki.


- Przybywamy w pokoju – oznajmił demon – chociaż z zawieszeniem broni to lepsze słowo. Tak mi się wydaje.
- Nie kpij sobie – warknął Len.
- Jakiś ty mało… pogodny? Żartobliwy? Wesoły?
- To ja, jeszcze jakieś głupie uwagi?
- Raczej nie.

          Chłopak czuł jak traci nad sobą panowanie. Eksplozja była kwestią czasu.

- Len, co się dzieje? – dobiegł go zza pleców głos Horo.
- Dlaczego urządzasz sobie z nimi pogawędki? – wtórowała mu Elly.

          Nie czuł się zobowiązany tłumaczyć im cokolwiek. Wiedział, że będą mu to odradzać – może Trey wyłamałby się z tego. Pewnie zaczęliby też go inaczej postrzegać. Dał im ku temu powodu jeszcze podczas turniejowych półfinałów.

- Musimy ustalić warunki – zwrócił się do demonów.

          Po raz kolejny wszystkie piekielne istoty obnażyły kły. Widać było jak bardzo uszczęśliwia ich zachowanie Tao. Przywódca gestem zaprosił szamana do podejścia w ich stronę. 

- Warunki?! – warknął z tyłu Bill.
- Nasz umiłowany przywódca składa broń – żachnął się Zang.
- Jak śmiesz?! – krzyczał Usui.

          Nie zwracał na to uwagi. Miał na celu wyższe dobro. Nie swoje. Przypomniał sobie jak Jun wielokrotnie zwracała mu uwagę – gdy byli sami – że nie jest takim złym człowiekiem za jakiego się uważa. W jej opinii tylko pozował na takiego. 

- Cyrograf – odpowiedzi reszcie zespołu udzielił jeden z demonów.
- Co to jest? – spytał zdziwiony Trey.

          Reszta zgromadzonych, w normalnych warunkach załamałaby się jego niewiedzą, lecz w obecnej sytuacji nie miała do tego głowy. W związku z tym Marie udzieliła mu odpowiedzi jakby tłumaczyła coś dziecku:

- Pakt z diabłem. W zamian za swoją duszę można dostać np. wielką moc.
- Wow!
- Zdrowy jesteś? – zapytał Zang.
- Chyba nie – odpowiedział w imieniu Horo Bill.

          Z dala od ich dyskusji o stanie zdrowia Horo toczyła się inna rozmowa. Znacznie mniej humorystyczna dla postronnego słuchacza jak i samych zainteresowanych.

- Złóż bronie – odezwał się demon.

          Len posłusznie wykonał polecenie. Wetknął Miecz Błyksawicy za pas swoich ulubionych szerokich, czarnych spodni. Guan- dao ciągle trzymał w dłoni, ale było złożone. Duch Pioruna zdematerializował się. Bason w postaci czerwonej kuleczki wisiał nad głową swojego pana.

- Jakie macie warunki?
- Wycofujesz się z walki przeciwko nam w zamian za życie czterech osób.
- Dlaczego tylko czterech? – jedna z brwi chłopaka uniosła się w górę.
- Nie można mieć wszystkiego.
- Dla mnie zrobicie wyjątek.
- Nie ma wyjątków!
- Ja jestem wyjątkowy.

          Demon pokiwał głową z politowaniem. 

- Jesteś takim samym marnym robakiem jak reszta tych imbecyli! – wybuchnął – Myślisz, że jesteś dla nas zagrożeniem? Mylisz się. Mógłbym cię zmiażdżyć jak karalucha! Nawet w tej chwili.
- Jeśli tak to po co ten cyrk?
- Przyjemniej złamać komuś psychikę niż kark.
- Ja tam wolałem połamać waszym kolegom karki.
- Zapłacisz za to!

          Len był bardzo blisko konfrontacji. Nie tak miała wyglądać ta rozmowa. Nic, jednak nie mógł poradzić na zachowanie demona, a raczej to jak wpływało ono na niego samego.

- To z tobą mam podpisać ten kontrakt? – zmienił zgrabnie temat.
- Nie. Jesteś zbyt nieważny.
- Yhm… - chrząknął w odpowiedzi powątpiewająco.

          Podszedł kolejnych kilka kroków w stronę oprawców własnej rodziny. Ostatnim pytaniem pozwolił im wierzyć w uzyskanie przez nich przewagi. Nie była to prawda. Przynajmniej w jego własnej opinii.

- Wszystko albo nic – wypalił nagle.
- My nie negocjujemy.

          Chciał już coś powiedzieć, gdy nagle intensywny rozbłysk białego światła oślepił ich wszystkich. Demony zmrużyły oczy w sposób niezwykle przypominający ludzkie zachowanie.

          Duch Pioruna zmaterializował się za plecami swojego pana. Telepatycznie oznajmił, że także i on nic nie widzi. Oślepienia ducha było czymś o czym Len nigdy nie słyszał. Analogicznie było z demonami. Zwiastowało to z pewnością nowe kłopoty.

- Nie będzie tutaj żadnych paktów! – rozległ się znajomy głos.

          Turniej zakończył się – uzmysłowił sobie jeszcze nim odzyskał wzrok. Oznaczało to, że po pierwsze został wybrany król. Po drugie przejął już kontrolę nad Królem Duchów.

- Kim ty jesteś? – spytał demon.

          W powietrzu lewitował Yoh Asakura we własnej osobie. Wokół niego roztaczała się śnieżnobiała aura. Ubrany był w niecodzienny jak dla niego strój, czyli białą togę. Na głowie nie miał słuchawek.

          Uniósł dłoń na wysokość barku. Wyciągnął ją przed siebie. Wszystkie palce miał zgięte do połowy. W powietrzu zmaterializowały się ostrza odpowiadające liczbie demonów. Kiedy chłopak wyprostował palce każde z ostrzy przebiło klatkę piersiową jednego potwora.

- I po problemie – zaklaskał w dłonie z radości, lecz nic to nie dało.
- Coś ty narobił?! – warknął gniewnie Len.

          W jego dłoniach ponownie pojawiły się bronie. Sekundę później stał już na ramieniu wielkiej formy swojego nowszego stróża. Bason z kolei znajdował się w guan- dao.

- Ocaliłem twoją duszę – odpowiedział z uśmiechem Yoh.
- Kosztem…
- … żadnym kosztem.
- Nazywasz je niczym! Skończę z tobą nim odpłacę tym piekielnym głupcom!

          Do Lena podeszli powoli pozostali członkowie drużyny. Każdy z nich w dłoni trzymał swój oręż. Patrzyli nieufnie na swojego lidera. Jego dzisiejsze zachowanie wskazywało, iż postradał rozum. Żal po zagładzie rodu i zniszczeniu jego wielowiekowej kwatery musiał do tego doprowadzić.

- Tego nie powiedziałem – przyznał Asakura – Wszyscy jeńcy żyją. Mamy wielkie szanse odbić ich. Musimy do tego zmobilizować wszystkich naszych stronników.

          Jego słowa musiały wywrzeć wrażenie na zebranych, bo ustawili się plecami do niego, a frontem do Tao. Patrzyli na niego z mieszaniną lęku i desperacji. Widać uwierzyli w słowa tego przybłędy, z którym nie mieli kontaktu przez ostatni czas.

- Kto będzie tym stronnikiem? – spytała Elly.
- Druga ekipa, Choco i wielu innych.
- Nie mamy z nimi żadnego kontaktu odkąd wyruszyliśmy – wtrącił Len – z twoją narzeczoną też. Tak samo jak z…
- … z osobami porwanymi przez demony – dokończył za niego Yoh. – tak samo jak z moją rodziną i Tamarą.
- Prawda – zgodził się Horo.

          Len patrzył na niego zdumiony. Widział, że Usui został kupiony przez króla szamanów. Chłopak zbyt bardzo pragnął ocalenia ostatniej członkini swojej rodziny by myśleć rozsądnie.

- Myślisz Len, że ilu wrogów zostało do pokonania? – zagadnął Askaura.
- 30.
- Podziel tę liczbę przez dwa.
- Zabiłeś piętnastu?
- Nie. Inni to zrobili. Ja włączyłem się dopiero w waszą sprawę.
- Dlaczego?
- By ocalić twoją duszę. Znowu.

          Uwolnił Basona z guan- dao. Nie odwołał, jednak drugiej kontroli ducha. Ciągle nie do końca wierzył w słowa przyjaciela.

- Udowodnię ci moje słowa – zapewnił Yoh – pokaże ci i wam wszystkim, że pod gruzem nie ma nikogo z naszych przyjaciół i rodziny. Przynajmniej tej najbliższej.

          Szatyn ponownie zaklaskał w dłonie, a cały gruz w murów oraz podłóg uniósł się na kilkanaście metrów w górę. Pod nim zgodnie z zapowiedzią króla nie było ani Piliki ani Jun. Zamiast nich było natomiast kuzynostwo Tao.

- Widzicie? Ciągle mamy szanse ich ocalić. Bez konieczności zaprzedania duszy.
- Może – wydukał w końcu Len, który patrzył cały czas na ciało kuzyna.

          Yoh opuścił dłonie a pozostałości twierdzy opadły – z delikatnością jakiej nikt nie podejrzewał – na fundamenty. Obok nich wszyscy szamani odwołali kontrole ducha. Złotooki Chińczyk nie był wyjątkiem pod tym względem.

- Jak zbierzesz tych swoich sojuszników? – spytał.
- Zapytaj mnie gdzie to zrobię, a nie jak.